Geniusz tkwi w prostocie, a chip M1 jest jej książkowym przykładem. Nie zawsze rewolucyjny, ale nic dziwnego, że tak możesz sądzić.
Mówiąc serio, macOS szczerze nie cierpię. Nie – bo jest systemem, który konsekwentnie i na każdym kroku usiłuje mi udowodnić, że ma do czynienia z totalnym ignorantem. Bardziej dosadnie: tytułowym głuptaskiem. Z uporem nadgorliwego urzędnika domaga się ciągłego uwierzytelniania, stawiając przy tym na rozwiązania, których wygoda bardzo często jest ledwie iluzoryczna.
Nawet czynność tak prozaiczna, jak usuwanie aplikacji, na platformie Apple’a to przedsmak do umowy kredytowej. Nie żartuję. Niby wystarczy przesunąć ikonkę do kosza i gotowe, ale po takim procesie zazwyczaj pozostaje na dysku masywna góra śmieci, które trzeba później wysprzątać z użyciem dodatkowych narzędzi. Przy czym, bez względu na poziom uprawnień profilu, system wypluje monit o podanie hasła. Brakuje jeszcze tylko kodów 2FA i opasłej makulatury ze skanem dowodu.
Zatem, gdyby ktokolwiek jeszcze pół roku temu oznajmił mi, że będę zadowolony z Maca, to bym go po prostu wyśmiał. Z czego miałbym być zadowolony? – zapytałbym ironicznie. Ze zgłoszenia akcesu do elitarnego grona kultystów, którzy będą pluli pod wiatr, byleby tylko stanąć w opozycji do reszty? Dobre sobie.
Producenci głównego nurtu jednakowoż też nie rozpieszczali. Co prawda sukces procesorów AMD Ryzen zagwarantował pewną dywersyfikację, a Intel swym Projektem Athena wywindował parametry techniczne, ale w sektorze laptopów o podwyższonej mobilności bez wątpienia brakowało świeżości; czegoś, co będzie można scharakteryzować w sposób bardziej wysublimowany od dalszego stopniowania znanych przymiotników.
Tak oto, mimo niechęci do macOS, pod koniec listopada ubiegłego roku stałem się posiadaczem MacBooka Air z nowym wówczas układem Apple M1. Dzisiaj, po ponad dwóch kwartałach z jabłkiem na klapie, mówię z czystym sumieniem: nie żałuję. Choć dziwactwa software’owe wkurzają nie mniej niż na starcie, sam sprzęt rekompensuje to z nawiązką. I może nie jest najpotężniejszy w swej klasie, ale na pewno niesamowicie przemyślany.
Przyznam, z jednej strony chce mi się śmiać do rozpuku, gdy widzę w sieci porównania niskoprądowego M1 do jakichś wypasionych Core i9, których autorzy szumnie ogłaszają zwycięstwo konstrukcji Apple’a. Z drugiej jednak ciężko się im dziwić, bo zagrywka inżynierów z Cupertino to wręcz arcydzieło sztuki tworzenia elektroniki konsumenckiej. Technicznie rzecz biorąc, w tle czai się banał, ale taki, na którego realizację pozwolić sobie może wyłącznie firma prowadzona przez Tima Cooka.
Uwaga, będzie trochę technogadki. A mianowicie, zamiast skupiać się na brutalnej sile przetwarzania, Apple zastosował bardzo sprytny myk. Zwiększył pamięci podręczne do poziomów dotąd niespotykanych. Podczas gdy taki Intel Core 11-tej generacji ma 80 KB L1 i 1.25 MB L2, w przypadku M1 wielkości te wynoszą odpowiednio 320 KB oraz 12 MB. Bez wchodzenia w dalsze detale, oznacza to, że lwią część zarówno rozkazów, jak i operandów chip mieści w cache’u, nie marnotrawiąc cykli na relatywnie powolne odniesienia do RAM-u. Mówiąc obrazowo, nie jest może szybszy, jednak jeździ po krótszym torze.
Raz jeszcze – nie jest to nic, z czego inżynierowie nie zdawaliby sobie sprawy, ale niesie za sobą drastyczny wzrost kosztów produkcji, a co za tym idzie ceny końcowej. Niemniej o ile stanowi to przeszkodę nie do przejścia dla firm oferujących procesory jako półprodukt, które muszą jeszcze wygospodarować miejsce na swoją marżę, o tyle Apple i tak zarobi. Na całym komputerze. Tymczasem wycinając z łańcucha zewnętrznego dostawcę, zyskuje bufor finansowy pozwalający popuścić wodzę fantazji. No i wracamy do punktu wyjścia. Bądź co bądź, zamknijmy nawias, bo nie sama architektura jest tutaj najważniejsza.
Zdecydowanie ważniejsze jest to, jak decyzje projektowe przekładają się na realne użytkowanie sprzętu, a pod tym względem M1 to istny wymiatacz. Co z tego, że w wielokrotnie złożonych RUG-ach – pokroju eksportu kobylastych prezentacji Power Point do formatu PDF – konkurencyjny Intel Core i7-1185G7 rozjedzie go niczym walec, skoro dla zdecydowanej większości konsumentów szczytem ekstrawagancji jest kodowanie filmu ze smartfonu czy kamery sportowej.
Osobiście podręczny laptop zwykłem traktować w kategorii notatnika, względnie łóżkowego odtwarzacza multimediów, edytora grafiki 2D czy narzędzia księgowego. Nie usiłuję grać na nim w wymagające tytuły, a tym bardziej zmuszać do katorżniczej pracy przy montażu 4K czy kryptografii. Jak mniemam, większość myśli podobnie.
MacBook Air M1 tymczasem każdą z docelowych ról odgrywa fenomenalnie. Nie mając wentylatora, jest absolutnie bezgłośny, do tego wytrzymuje po kilkanaście godzin na akumulatorze i jeszcze potrafi zaskoczyć szybkością w codziennych zadaniach. Tak zaskoczyć, że wielu bezrefleksyjnie przypięło mu łatkę pogromcy wszystkich innych urządzeń, choć – jak już zdążyłem wyjaśnić – nie jest to zgodne ze stanem faktycznym.
Zobacz: Apple daje, Apple zabierze? Złe wieści o uruchamianiu programów z Intela na M1
No właśnie, co imponuje mi w MBA M1 szczególnie, to optymalizacja w zakresie hardware’u. Przez lata przyzwyczajani byliśmy raczej do systemu, w którym procesory mobilne są, mówiąc niezbyt literacko, przeszczepami z desktopów. Zazwyczaj wyglądało to tak, że producent brał wielozadaniowy rdzeń, po czym ciął w nim napięcie zasilające i siłą rzeczy taktowania, szukając kompromisu między zużyciem mocy a wydajnością (nawet intelowski Ice Lake to konstrukcja w połowie serwerowa). Apple stworzył natomiast chip, który od deski do deski budowany był jako mobilny; biurowo-multimedialny, i to procentuje.
Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że M1 zmienił nie tylko moje postrzeganie Maców, ale postrzeganie laptopów w ogóle, co nawiasem mówiąc, implikuje jeszcze jedno: to, jak ważne w projektowaniu elektroniki jest jasne określenie celów. Każdy komputer wszak, choć z definicji wielozadaniowy, kupowany jest z myślą o konkretnym spektrum zastosowań. Niniejszym Apple pokazał zaś, że rozumie tę zależność jak mało kto w branży, a ja żadnej wydanej złotówki niewątpliwie żałować nie mogę.
Źródło zdjęć: Unsplash (Ali Mahmoudi)
Źródło tekstu: własne