Już nie tylko amerykańskie FBI, ale też władze francuskie przestrzegają przed publicznymi ładowarkami. Ale czy jest przed czym? Dowodów wciąż brak.
Ile osób rzeczywiście padło ofiarami publicznych ładowarek, ciężko stwierdzić, ale fakt jest taki, że zarówno związane z bezpieczeństwem służby państwowe, jak i prywatne firmy netsecowe uparcie przed tego rodzaju zagrożeniem przestrzegają.
Po tym jak ostrzeżenie w związku z publicznymi ładowarkami wydało m.in. FBI, głos zabierają Francuzi. Konkretniej rzecz biorąc, chodzi o Cybermalveillance, czyli prowadzoną przez tamtejszy resort spraw wewnętrznych jednostkę do zapobiegania nadużyciom w przestrzeni cyfrowej.
Jeśli po podłączeniu telefonu do publicznej stacji ładowania pojawi się okno z możliwością zainstalowania lub zaktualizowania oprogramowania, najlepiej natychmiast odłączyć wtyczkę. W rzeczywistości może to być próba cyfrowego włamania
– instruuje Jean-Jacques Latour, dyrektor ds. cyberbezpieczeństwa Cybermalveillance.
Bogiem a prawdą, w sprawie nie pojawia się żaden nowy wątek. Latour, podobnie jak wcześniej FBI, nie przytacza żadnego konkretnego przykładu, wspominając jedynie o „rosnącym prawdopodobieństwie” ataków. Mimo to podkreśla, aby zachować czujność.
Przypomnijmy, sprawa juice jackingu, bo tak określa się technikę ataku polegającą na wstrzyknięciu szkodliwego oprogramowania poprzez publiczną ładowarkę, pojawiła się w przestrzeni publicznej już ponad dekadę temu. Koncepcję taką przedstawił wówczas Chris Krebs, były dyrektor Agencji ds. Cyberbezpieczeństwa i Bezpieczeństwa Infrastruktury USA.
Nie wiedzieć czemu, w zeszłym roku przypomniało sobie o niej FBI, a to zaowocowało falą kolejnych publikacji. Ale panika wydaje się tu mocno na wyrost. Abstrahując już od samej historii ataków, a właściwie jej braku, warto wiedzieć, że współczesne smartfony pozwalają korzystać z połączenia USB wyłącznie w trybie ładowania.
Źródło zdjęć: Shutterstock
Źródło tekstu: Materiały prasowe, oprac. własne