Lampa czerwonego wina do obiadu, kieliszeczek domowej nalewki przy przeziębieniu, a piwo uzupełnia przecież elektrolity – picie alkoholu od dawna miało nie tylko dawać nam wiele przyjemności, ale też korzyści. Tyle tylko, że najwyraźniej nie do końca.
Teza o piciu dla “zdrowotności” jest stara jak świat. Czasem można było wręcz spotkać się z tezą, że lepiej pić choć troszkę, niż być całkowitym abstynentem. Jednak dzięki postępującej nauce zapowiada nam się prawdziwa rewolucja, która będzie bardzo trudna do przyjęcia przez wielu ludzi. Wiem o czym mówię, bo sam stałem przed chwilą po tamtej stronie. A teraz, to sam już nie wiem.
Skąd jednak to przeświadczenie o dobrym działaniu niewielkich ilości alkoholu? Jak wskazuje The Guardian to chociażby badanie z 1974 roku, w którym po zbadaniu prawie 500 osób wykazano, że osoby spożywające niewiele alkoholu miały niższe ryzyko zawału serca niż abstynenci. Co ważne, w kolejnych latach, gdy próbowano powtórzyć tę analizę, dochodzono do tego samego wniosku. Problem mógł jednak leżeć gdzie indziej.
Po pierwsze w grupie osób niepijących uwzględniano też osoby, które zrezygnowały z alkoholu z powodów zdrowotnych. Kolejna sprawa, to wiarygodność uczestników, którzy sami uzupełniali informację na temat spożywanego alkoholu, ale nie zawsze byli przy tym szczerzy. Gdy uwzględniono te czynniki w nowym badaniu, wyniki okazały się jednoznaczne – najlepiej jest nie pić wcale. Choć jest tu pewne “ale”, którego pewnie mocno uchwycą się miłośnicy procentów.
Jak mówi sam główny autor badania w rozmowie z The Guardian, nie należy traktować tych wyników jako odpowiedzi ostatecznej. Wynika to między innymi z różnorodnym wpływem alkoholu na każdego człowieka. Stąd konieczne są kolejne badania. Ale tuż obok są inne odkrycia, które coraz bardziej podważają znany nam światopogląd na temat alkoholu. W przypadku rzekomych korzyści sam czasem lubiłem podkreślać, że przecież przy czerwonym winie do obiadu krążenie (oraz ogólna śmiertelność, ale to może wypływać z tego pierwszego) ma się poprawiać z korzyścią dla nas. Tylko, że w przypadku wielu innych chorób jest wiele mocniejszych dowodów wskazujących na szkodliwe działanie alkoholu.
W nauce panuje obecnie chociażby powszechna zgoda, że spożywanie przez nas napojów procentowych w każdej ilości zwiększa ryzyko zachorowania na raka. Dotyczy to chociażby nowotworów układu trawiennego, czyli jamy ustnej i jelit, gdzie trafia przecież alkohol. Oczywiście, gdy fakty przeczą teorii tym gorzej dla faktów. Sam usłyszałem o tej zdrowotnej zależności jakiś czas temu od bliskiej mi osoby i cóż, wzruszyłem tylko ramionami, biorąc na sztandar argument z krążeniem. Dopiero nieco bardziej pogłębiona lektura sprawiła, że uznałem szansę (!) na moje bycie w błędzie. Z pewnością zachwianiem mojej pewności pomaga też inna analiza.
Otóż Mark Petticrew, badacz z London School of Hygiene & Tropical Medicine przyjrzał się 60 różnym analizom wpływu alkoholu na ryzyko chorób sercowo-naczyniowych. Okazało się, że 14 z nich było bezpośrednio finansowanych przez przemysł alkoholowy lub angażowało badaczy powiązanych z przemysłem alkoholowym. We wszystkich 14 stwierdzono, że niewielkie ilości alkoholu mogą chronić przed chorobami układu krążenia. "No proszę, co za przypadek?"
Takie informacje z pewnością podkopują prawdziwość tez o zdrowotnym wpływie alkoholu na życie człowieka, ale też ogólnie uderzają w wiarygodność nauki. To zaś boli jeszcze bardziej i już dziś przejawia się w formie kaca, którym jest masa fanów teorii spiskowych. Bo nauka, przynajmniej częściowo, postanowiła służyć biznesowi. I wygląda na to, że jest to podobnie jak alkohol, szkodliwe bez względu na ilość.
Źródło zdjęć: Shutterstock, Drazen Zigic
Źródło tekstu: The Guardian