Nie, nie mam jeszcze PlayStation 5 (ani Xbox Series X/S) i pewnie jakiś czas nowej konsoli jeszcze miał nie będę. I wiecie co? Nawet mi to nie przeszkadza, bo żadna z nich nie daje mi tego, co najważniejsze.
Koniec listopada 2020. Cały Internet huczy na temat konsol nowej generacji, które po siedmiu długich latach zastąpią wysłużone PlayStation 4 i Xboxa One. Cały z wyjątkiem jednego polskiego portalu, który uparcie stawia opór… wróć! Nie ta bajka. W każdym razie nie zdradzę chyba zbyt dużo, jeśli napiszę, że na łamach Telepolis również miały pojawić się publikacje z okazji premiery PlayStation 5 i Xbox Series X, ale sprzęt niestety jeszcze do nas nie dotarł.
Zobacz: PlayStation 5 z napędem czy bez? Bo że PlayStation 5 to już wiadomo
I w sumie mógłbym w tym momencie zacząć strasznie marudzić i złorzeczyć. W końcu jak na geeka i fana marki przystało, na PlayStation 5 czekam od chwili pierwszych zapowiedzi i chciałbym przekonać się na własnej skórze, jak w praktyce ma wyglądać nowa generacja. Ku mojemu zaskoczeniu zdałem sobie jednak sprawę, że tak właściwie to nawet za bardzo się tym faktem nie przejmuję. Jasne, jest mi przykro, że jako dziennikarz technologiczny nie mogę dostarczyć naszym czytelnikom materiału na jeden z najgorętszych aktualnie w branży tematów. Ale tak osobiście, jako pasjonat, który chciałby pobawić się nową zabawką? Ani trochę. Uświadomiłem sobie, że dużo bardziej czekałem na drugą paczkę, która miała dotrzeć do mnie w zeszłym tygodniu i zgodnie z planem już w piątek popołudniu leżała u mnie w mieszkaniu. Pod wpływem tego odkrycia naszła mnie pewna refleksja, która podświadomie towarzyszy mi już od dłuższego czasu – że być może nowe konsole wcale nie są tym, na co wszyscy czekamy, nawet jeśli pozornie wydaje się nam inaczej.
Zacznijmy jednak po kolei, czyli od zawartości drugiej paczki. Były w niej dodatki do Everdell. Czym jest Everdell? To przepięknie wykonana i jeszcze ładniej zilustrowana gra planszowa o leśnych zwierzątkach, które muszą przygotować się do nadchodzącej zimy. W jej podstawową wersję z żoną zagrywamy się regularnie, a samych dodatków niecierpliwie wyczekiwaliśmy już od kilku miesięcy. I bynajmniej nie jest to jedyna planszówka, w którą grywamy i która wywołuje u nas podobne emocje. Nie jesteśmy również w tym hobby odosobnieni – grono pasjonatów gier planszowych od kilku lat rozrasta się w błyskawicznym tempie. Obserwuję to po liczebności grup tematycznych na portalach społecznościowych, obserwuję to na podstawie listy wydawanych każdego roku tytułów i obserwuję to po coraz większej liczbie grających znajomych. Ba, w samej redakcji mamy bardzo silną planszową ekipę (dobra rada – nie zaczynajcie z Leszkiem rozmowy o Brass, jeśli nie chcecie zarwać nocy).
Co ma piernik do wiatraka? Czy też raczej – do konsol? W sumie niewiele. Albo bardzo dużo – zależy jak na sprawę spojrzeć. Boom na gry planszowe trwa co prawda kilka lat, ale to nadal zjawisko stosunkowo świeże – kiedy się rozpoczęło, gry komputerowe już dawno stały się nieodłącznym elementem popkultury. Czemu w takim razie tylu ludzi szuka w planszówkach ucieczki od elektronicznej rozrywki? Na pewno nie dlatego, że są w jakikolwiek obiektywny sposób lepsze. Bo nie są. Gry komputerowe dają o wiele większą swobodę w kreowaniu mechaniki i narracji, w większości przypadków pozostają tańsze, a na dodatek nie wymagają równie dużo zaangażowania, by czerpać z nich przyjemność – nie trzeba uczyć się zasad, pilnować ich przestrzegania, szukać odpowiednio dużego stołu, partnerów do gry itd. No więc dlaczego?
W dużej mierze z tego samego powodu, dla którego wielu ludzi muzyki zamiast na Spotify słucha z płyt winylowych, a filmy woli oglądać w kinie – chodzi o doświadczenie. Fotorealistyczna grafika i 120 FPS nie zastąpią uczuć, które towarzyszą rytuałowi rozkładania planszówki na stole, ręcznemu operowaniu komponentami czy pilnowaniu, by nerwowe rozglądanie się po planszy nie zdradziło przeciwnikowi Twoich planów. Gry planszowe to nie tylko sama rozgrywka – to szereg emocji, których nie znajdziemy patrząc w ekran.
Tylko czy to znaczy, że gry komputerowe nie mogą dostarczyć nam podobnych emocji? Oczywiście, że mogą. Ba, cały czas ich dostarczają! Wystarczy pomyśleć o ekscytacji, która towarzyszy każdej głośnej premierze; o fenomenach pokroju World of Warcraft, Dark Souls czy Among Us; o ludziach, których ścieżki splotły się tylko dlatego, że w tym samym czasie wylądowali na jednym serwerze… Przykładów można mnożyć, ale łączy je jedno: za wszystkie tego typu przeżycia w równym stopniu odpowiadają gry, co sami gracze.
A czy podobnych emocji mogą dostarczyć PlayStation 5 i Xbox Series X? I tu dochodzimy do sedna. Konsola to tylko kilka kawałków krzemu zamkniętych w plastikowej obudowie. Naprawdę czekamy na to, aż pod naszym telewizorem stanie kolejne pudło?
Prywatnie coraz częściej dochodzę do wniosku, że chodzi jednak o coś zupełnie innego. Nie czekamy na nowe konsole, bo do szczęścia są nam potrzebne dziesiątki teraflopów. Czekamy, bo chcemy coś przeżyć. Chcemy zobaczyć, jak gry z dnia na dzień przechodzą rewolucję i dostarczają nam zupełnie nowych wrażeń. Chcemy puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie, jakie historie i światy na nowym sprzęcie będą mogły wykreować najbardziej utalentowane studia. Chcemy wiedzieć, czy tym razem lepsze okazało się Sony, czy Microsoft (choć spory na ten temat i tak będą ciągnęły się do końca generacji). Chcemy zaprosić znajomych i powiedzieć „to co, chcecie w coś pograć?” Mówiąc krótko – chcemy przeżyć emocje towarzyszące premierze każdej nowej generacji.
Tylko że źródłem tych emocji nie jest ani nowe PlayStation, ani Xbox. Te za kilka miesięcy nam spowszednieją i czar pryśnie. Źródłem tych emocji jesteśmy my – społeczność graczy, geeków, pasjonatów nowych technologii; nasze wyobrażenia i wspólne konfrontowanie ich z rzeczywistością. To doświadczenie, którego żadna konsola nam nie dostarczy i to właśnie na nie – a nie na kolejny kawał sprzętu – czekaliśmy przez ostatnich siedem lat.
Źródło zdjęć: własne, Unsplash, Sony
Źródło tekstu: własne