Od niedawna dołączyłem do szczęśliwego grona użytkowników systemu macOS. Jako zatwardziałego windziarza zastanawia mnie jedno: dlaczego ten system jest taki głupi i nieprzemyślany?
Podobno na świecie są tylko dwa rodzaje ludzi: ci, którzy kochają Apple, oraz ci, którzy wolą swobodę. Przez lata należałem do tego drugiego grona ale że presja środowiska jest jedną z najpotężniejszych sił we wszechświecie, i dla mnie nadszedł w końcu czas, by zmienić front.
Konkretnie mam tu na myśli presję ze strony naszego redaktora naczelnego, który załatwił mi w roli służbowego komputera nowiutkiego Maca Mini z procesorem M1. Oczywiście nie jest to taki sobie byle kaprys. Jako że moja praca coraz częściej wiąże się z obróbką dużych ilości zdjęć oraz montażem wideo, to i mój dotychczasowy laptop coraz częściej stanowił w całym procesie wąskie gardło. Jak widać znikanie na pół dnia pod wymówką „film się eksportuje” okazało się nieco zbyt skuteczne.
Ale żarty żartami, nawet gdybym nie został do przesiadki na Maca popchnięty siłą, prędzej czy później pewnie sam bym podjął podobną decyzję. Procesor M1 to zbyt mocny argument, żeby można było go tak po prostu zbagatelizować, a niestety po windowsowej stronie płotu sensownych alternatyw brak.
No i tak się to wszystko potoczyło, że małe, srebrne pudełko wylądowało pod moim monitorem. Przesiadka, jak łatwo się domyślić, do łatwych nie należała. W końcu z Windowsa korzystam od ponad dwudziestu lat. Z kolei z macOS ostatni raz miałem bliższą styczność jakieś dziesięć lat temu. Dość powiedzieć, że dużo się od tamtej pory zmieniło.
Ale to nie odświeżony interfejs i nowe funkcje okazały się dla mnie największym zaskoczeniem. Nie, nie! Pierwszą terapię szokową zafundowały mi skróty klawiszowe. Wiecie, jeden z drobiazgów, o których przed przesiadką się nie myśli. Nie myśli się natomiast m.in. dlatego, że choć każdym system ma swoje specyficzne skróty, ich trzon oraz stojąca za nimi logika jest zwykle bardzo podobna – nieważne, czy mówimy o Windowsie, Linuksie czy Androidzie.
Ale nie macOS. Apple musiało rozwiązać tę kwestię po swojemu i, pełna zgoda, rozwijając swój system od ponad 40 lat mają do tego święte prawo. Tylko czemu to wszystko jest takie nieintuicyjne?
Chcesz wejść do folderu klikając Enter? Ha, zapomnij! W ten sposób to możesz co najwyżej zmienić jego nazwę. Jak w takim razie otworzyć katalog? Skrótem Alt + strzałka w dół. Logiczne, prawda? Podobnie wygląda sprawa z usuwaniem plików, gdzie zamiast wcisnąć Delete – jak w każdym normalnym systemie – musimy użyć kombinacji Alt + Backspace. A osobie, która wymyśliła wpisywanie znaków akcentowanych klawiszem Start, autentycznie miałem przez pewien czas ochotę połamać palce. Może wtedy zrozumiałaby, jakie to uczucie.
Niby błahostka, ale wiecie – Windowsa umiem obsługiwać praktycznie bez odrywania rąk od klawiatury. Po przesiadce na Maca czuję się jak analfabeta, który na nowo uczy się obsługi komputera. Jasne, to minie, ale taka przymusowa reedukacja to prawdziwa udręka – i w imię czego? Żeby Apple mogło robić rzeczy po swojemu? A może żeby przypadkiem nie ułatwiać przesiadki w drugą stronę, z Maca na Windowsa? Bo żadnego powodu, który nie byłby podszyty cynizmem, wymyślić nie potrafię.
Uderzył mnie też brak kilku oczywistych rozwiązań, które znajdziemy w praktycznie każdym innym popularnym systemie. Pamięć schowka? Brak. W danej chwili mamy dostęp wyłącznie do ostatniego przekopiowanego elementu. Zarządzanie oknami? Nie istnieje. Możemy sobie podzielić obszar roboczy na pół w trybie pełnoekranowym i tyle. Ale żeby dało się to zrobić jakimś skrótem? Albo przyciągając okienka do krawędzi ekranu? Takie cuda to nie tutaj.
To znaczy, nie fabrycznie, bo w App Store znajdziemy aplikacje, które jeden i drugi problem pozwalają ominąć. Tyle, że musimy najpierw takie aplikacje sobie znaleźć. I zapłacić, bo przecież nikt nie będzie takich praktycznych narzędzi udostępniał za darmo, prawda? Swoją drogą to nawet się twórcom takich aplikacji nie dziwię. Dziwi się natomiast moja żona, która patrzy na mnie jak na idiotę, bo zapłaciłem 50 zł za możliwość przyciągania okienek do krawędzi ekranu. Szczerze? Doskonale ją rozumiem.
A, no i mało nie zapomniałbym o największym hicie – braku natywnego wsparcia dla protokołu MTP. Co to oznacza? Ano to, że system nie widzi smartfonów z Androidem, które do niego podłączę. Nie i kropka. Trzeba pobrać zewnętrzną aplikację, która nota bene do szczególnie stabilnych nie należy. No ale to w sumie logiczne – kto normalny korzysta z macOS i nie ma iPhone’a, tylko jakiś biedatelefon z Androidem?
Nie będę natomiast ukrywał, że mimo tych idiotyzmów ekstrawagancji są też rzeczy, które w macOS zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie. Ot, choćby znacznie szerszy niż w przypadku innych produktów Apple zakres swobody pozostawionej w rękach użytkownika. Nie sądziłem, że znajdę opcje do przebindowania praktycznie wszystkich skrótów klawiszowych oraz że będę mógł bez żadnych haczyków zmienić domyślną przeglądarkę internetową. A jednak – opcje te nie są nawet szczególnie głęboko ukryte.
Także spójność tutejszego interfejsu oraz aplikacji systemowych stanowi miłą odmianę po zlepku mniej lub bardziej udanych pomysłów, jakim od kilku wersji pozostaje Windows. Fakt, że jest to ten aspekt macOS, w który będę się musiał jeszcze wgryźć, ale pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne.
I wiecie co? Ogólnie naprawdę dobrze mi się z tego Maca korzysta. Interfejs jest przemyślany, wszystkie aplikacje, których na co dzień używam, są w zasięgu ręki, a podczas pracy z multimediami faktycznie zmienia się w prawdziwą rakietę. No i to wszystko przy poborze prądu oraz kulturze pracy na poziomie smartfona, a nie wydajnej stacji roboczej.
Także no… nadal uważam, że macOS jest głupi, ale skubany da się lubić.
Zobacz: Zmieniłem zdanie. Mój iPhone wyleciał na OLX
Zobacz: PlayStation 5. Przestańcie jarać się, że PC za 15k może więcej
Źródło zdjęć: własne
Źródło tekstu: własne