Największym kryzysem w czasie, gdy ja chodziłem do szkoły była powódź z 2010 roku. Mojej szkoły wtedy nie zamknięto, ale dotarcie do niej okazało się utrudnione ze względu na zamknięte drogi. Nie sądziłem wtedy, że w ciągu najbliższych 10 lat może zdarzyć się coś, co spowoduje masowe zamknięcie placówek oświatowych. Nawet nie zastanawiałem się, jak mogłoby to wyglądać.
Zobacz: Zmiana w zarządzie Orange Polska: Jacek Kunicki będzie odpowiadał za finanse operatora
Pandemia spowodowana przez koronawirusa SARS-COV-2 to poważne wyzwanie społeczne i ekonomiczne - już teraz mówi się, że zbliżamy się do krawędzi recesji, jakiej jeszcze nie widzieliśmy w historii Polski po okresie PRL. Cierpią małe i średnie biznesy, ludzi powoli zaczyna męczyć narodowa kwarantanna, a uczniowie... cóż. Mimo zawieszenia działalności oświatowej, mimo wszystko utrzymują kontakt z nauczycielami i ci, zdalnie przekazują im materiał, z którym powinni się zapoznać. Jak to wygląda? Generalizowanie w tej sytuacji jest ryzykowne, ale wiele wskazuje na to, że nie jest wcale najlepiej.
Sytuacja bardzo podobna jak ta w przypadku pracy zdalnej w Polsce - nagle wszystkie biznesy, które są w stanie przejść na pracę zdalną, musiały znaleźć narzędzia i skonstruować procesy na potrzeby aktualnego kryzysu. Nawet te przedsiębiorstwa, które nie są przychylne wykonywaniu pracy w domu, musiały zdecydować się na wdrożenie tego modelu, aby zachować ciągłość funkcjonowania. Zmuszanie pracowników do przyjścia do biura to spore ryzyko z punktu widzenia obecnie trwającego kryzysu. Mamy pozostać w domu za wszelką cenę, więc to robimy - również za wszelką cenę.
Porównanie do biznesów nie jest bezzasadne: polska szkoła również musiała błyskawicznie zaopatrzyć się w sposób pracy zdalnej z uczniami. Polska niestety nie ma rozbudowanej kultury organizacyjnej pod tym kątem - nie jesteśmy przecież krajem, w którym niektóre jego części często są odcinane od reszty świata. Nie mamy częstych klęsk żywiołowych, nie funkcjonujemy w obszarze zagrożonym konfliktem zbrojnym. Nie jesteśmy Australią, gdzie dzieci bardzo często uczą się w domach i kontaktują się nauczycielami za pomocą komputerów, nie jesteśmy Japonią, gdzie często zdarzają się trzęsienia ziemi.
W trakcie poszukiwania sygnałów dotyczących polskiego szkolnictwa w okresie kryzysu epidemiologicznego odkryłem, że najgłośniejszymi zarzutami wobec nauczycieli jest fakt, iż zadają "za dużo". Po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt stron materiału z podręcznika "do przerobienia", kilka stron zadań - a przecież każdy nauczyciel uważa, że to jego przedmiot jest najważniejszy. Stąd uczeń jest zasypywany górą materiału, który musi przyswoić samodzielnie.
Są też sygnały pozytywne - niektórzy nauczyciele zalecają uczniom, aby dbali o odpoczynek w trakcie pracy z materiałem, wskazują na ciekawe materiały źródłowe w internecie, podają listy lektur szkolnych do obejrzenia w telewizji (celem rozszerzenia zdobytej wiedzy albo repety). W niepublicznych placówkach częściej można natrafić na dobrze skoordynowane systemy pracy zdalnej w klasach - tam nikogo nie dziwi to, że nauczyciel jest w stanie prowadzić wideokonferencję ze swoją grupą uczniów.
Gdybym miał wskazać kilka narzędzi świetnych do pracy zdalnej bez namysłu, wypaliłbym: Slack, Asana, Trello, Discord, Google Docs. Zapytajcie teraz o to samo kilku nauczycieli z polskiej, publicznej szkoły. No i jak jest? Nie chodzi o to, żeby nauczycieli w tym momencie rugać za nieznajomość tych magicznych narzędzi ułatwiających pracę zdalną z uczniami. To nie jest ich wina - w Polsce nikt na dobrą sprawę nie myślał o tym, by mieć na szczególne przypadki "opcję awaryjną". Poza tym, ci ludzie na co dzień i tak mają mnóstwo (przede wszystkim papierkowej) pracy, która w tym momencie wcale się nie skończyła. Nie można od nich oczekiwać tego, że w gąszczu codziennych obowiązków, które nie kończą się ściśle na dydaktyce, będą prowadzić poszukiwania narzędzi wspierających pracę zdalną. Chyba, że przykład przyjdzie z góry, albo...
Albo dojdzie do takiego kryzysu, jaki mamy obecnie. Jeszcze raz powołam się na tekst, w którym opisuję problem "kryzysowej pracy zdalnej" w obliczu koronawirusa. Sytuacja wymusiła na tych firmach poszukiwanie metod dla takiego sposobu wykonywania pracy, to samo dzieje się obecnie w szkołach. Nauczyciele, kierownictwo placówek edukacyjnych w tym momencie muszą odrobinę "eksperymentować" z takimi narzędziami. Wysyłane są maile, wiadomości w szkolnych systemach sprzężonych z elektronicznymi dziennikami, słyszy się o wideokonferencjach, czy grupach na Facebooku. Próby są - pytanie jak z ich efektywnością. Czy coś da się zrobić lepiej?
Gdy już uczniowie wrócą do szkolnych ławek, liczę na dyrektorów placówek i nauczycieli - niech zbiorą się i omówią to, co zadziałało i przegadają to, co nie zadziałało w trakcie tego kryzysu. Niech zasięgną opinii uczniów (przecież to o ich dobro chodzi) i rodziców, którzy w obliczu narodowej kwarantanny często otrzymali kolejny obowiązek do dźwignięcia na swoich barkach. Ci, którzy mają młodsze dzieci byli często zmuszeni do wspólnego przerobienia materiału z dzieckiem (co jest bardzo mądre i potrzebne), zastępując niejako nauczyciela. Młodsze dzieci mogą nie dać sobie rady ze zorganizowaniem pracy. A jak to pogodzić z tzw. "home office", który wprowadzono w wielu firmach?
Mam ogromną nadzieję na to, że po okresie szaleństwa związanego z koronawirusem, nastepnym razem będziemy lepiej przygotowani na podobne kryzysy. Szkoły będą mieć dobrze wypracowane procedury na wypadek konieczności przejścia na tryb zdalny, a nauczyciele będą przygotowani na taką ewentualność. Takie podejście do młodych ludzi, zgodne z ich stylem życia oraz narzędziami, jakimi się otaczają może wyjść nam wszystkim jedynie na dobre.
Zobacz: Sennheiser: #zostańwdomu, zadbaj o higienę słuchawek i ciesz się muzyką